Może moja historia będzie dla kogoś wsparciem, pocieszeniem lub inspiracją.
Jest luty 2019 roku. Taki zwykły luty, niczym nie wyróżniający się od wszystkich trzydziestu jeden, które przeżyłam do tej pory.
Dzwoni Mama:
“Mam małą plamkę na płucu, jadę na badania żeby to sprawdzić”.
Po kilku dniach dzwoni znowu.
“Ile? 6 cm? Ale jak to Mamuś, źle odczytałaś?”
Od początku rozmawiamy bardzo dużo. Mimo, że nie mamy oficjalnych wyników badań, podświadomie czujemy, że musimy się nagadać, że może nie zostało już wiele czasu.
Zaczynam czuć oddech niepewnego jutra na plecach.
Nasze rozmowy stają się obfite, wypytuję o szczegóły. Mama zaczyna opowiadać o dawnych, rodzinnych tajemnicach. Zaczyna mnie traktować partnersko. Tak jakbyśmy „przyspieszyły” z naszą relacją. Mama powtarza mi w kółko, że jestem silna, że dam sobie radę, że mam silny kręgosłup moralny, że nic mnie nie złamie. Ta wtłaczana we mnie siła pomaga.
Dajemy sobie pełną wyrozumiałość. Nie ma już czasu na pokoleniową różnicę zdań. W chorobie uczymy się o nas samych, o naszej miłości, w mig łapiemy co jest ważne, a co zupełnie nie. Jeśli życie to gra, to wskakujemy na wyższy level jej zrozumienia.
Mama – głównodowodzący naszej rodziny w najgorszych momentach powtarzała:”Jakoś sobie damy z tym radę.” Tylko teraz coś się zmienia. To już nie my razem mamy sobie dać radę. Jej przecież ma nie być.
Choroba, rak – zwala z nóg. Chorego – to oczywiste. Ale też wszystkich, którzy kochają.
Naszej Mamie, zabiera możliwość chodzenia i przykuwa do łóżka na kilka miesięcy. Chce jej odebrać cieszenie się tym wszystkim, czego często nie doceniamy. Przyjmujemy jako oczywiste, że słońce świeci, a my je widzimy. Że możemy skorzystać z łazienki i wyjść do sklepu. Należy nam się i już.
Mama cieszy się drobiazgami. Dba o nas, pyta jak sobie radzimy. Choroba pokonuje jej ciało, ale nie umysł. Nie poddaje się do końca.
Wydawałoby się, że tacy ludzie, takie Mamy jak nasza nie odchodzą, nie umierają kiedy nie jest jeszcze “ten czas.” A jednak straciliśmy Ją po półrocznej walce.
Zrobiło się czarno. Nie do wytrzymania. Mój oddech staje się płytszy niż spodek do kawy. Funkcje życiowe ograniczone do tych najprostszych. Włączam autopilot, żeby dzieci nie straciły poczucia bezpieczeństwa. Zastanawiam się, czy kiedyś jeszcze się uśmiechnę.
Nie wiem kiedy, ale w którymś momencie otworzyły się drzwi, piękne drzwi do mojej i Mamy kosmicznej relacji. Zaczęłyśmy spotykać się w snach i chodzić razem po łące. Bezpieczne ramiona z powrotem otulają, tylko inaczej. Widzę Ją wreszcie całą i piękną. Czuję Jej prowadzenie. Dostrzegam znaki.
Strata, mimo, że tak potwornie boli, może nam przynieść wiele dobrego. Strata może nas wyzwolić, wskazać uniwersalną prawdę.
Doceniam, jak ja bardzo teraz doceniam, że chodzę, że mogę podnieść kolano, że budzę się bez bólu, że patrzę na moje zdrowe dzieci. Że jest ktoś, kto się o mnie troszczy. Ta radość budzi wdzięczność i akceptację. Ogromne zrozumienie dla innych. Unikam oceniana. Dostrzegam, że każdy ma swoją drogę. Kibicuję. Noszę radość.
Odczuwam wdzięczność, że mogłyśmy w takim powolnym rytmie się pożegnać. Miałam Ją przez 32 lata. Miałam i mam najcudowniejszą Mamę, która na samym początku przekazała mi dar życia, którego wiem, że nie mogę zmarnować.
Piękny tekst. Czytałam go już pare razy i powracam do niego.
Tyle w nim prawdy, szczerości , smutku i radości. I zmagania ze sobą aby się nie poddać.
Dodajesz tym co piszesz odwagi i budzisz optymizm.
Dzieki w w imieniu tych, którzy takich słów potrzebują.
Margit Diem